top of page
powiedzaaaaa

"Jedz, módl się, kochaj" i nie oglądaj tego gówna

Co za chujowy film z tym jego bełkotem jak z TVNu o smakowaniu życia wszystkimi kubkami i stereotypowym robieniu z Włochów największych smakoszy owego życia, tylko dlatego, że piją wino na ulicy, lubią się opierdalać i mają spaghetti, które jest przecież tylko zwykłym makaronem z sosem pomidorowym, a nie Niebem w gębie. Nie wiem jak długo jeszcze ludzie będą wpadać w tę wizerunkową bajeczkę, że widząc Włochów popijających winko przy małym stoliku na ulicy, od razu chcą być jednymi z nich i sączyć winko przy stoliku obok. A co w tym takiego porywającego? Zrobisz to 10 razy i stanie się to rutyną pozbawioną dreszczyka emocji, przestanie dawać ci poczucie zajebistości i wyższej pierdolencji. Kto ci zresztą broni iść na główną ulicę swojego miasta i zamówić lampkę wina? A idź, wypij i przestań wzdychać i pierdolić o różnicach kulturowych. Tylko rozmarzoną muzyczkę jak sprzed wojny musisz sobie sam puścić.

A główna bohaterka tego filmu dla ludzi chcących być turystami? Typowa baba, która sama nie wie, czego chce i stanowczo zbyt dużo rozmyśla na ten temat z powodu nadmiaru wolnego czasu, bo przecież nic nie robi, nie pracuje, straciła wszystko podczas rozwodu, ale nie wiadomo skąd ma dość kasy, by podróżować po świecie, żreć w knajpach (ugotować sama bankowo nic nie potrafi, bo to przecież Amerykanka z Ameryki, więc dno dna) i szukać sensu życia... u indyjskich przywódców duchowych... Kobieto, przecież duchowi guru to lenie, nieroby i opierdalacze - pytać ich o radę, jak żyć w świecie drapaczy chmur i kredytów, to jak gadać z księdzem o sexie (abstrachując od tego, że księża pierdolą się na lewo i prawo z np. sąsiadką mojej babci albo matką mojej znajomej, która zresztą jest nieślubnym dzieckiem księdza).

Życie nie miało, nie ma i nigdy nie będzie mieć jakiegoś sensu pojmowanego jako źródło wszystkiego i odpowiedź na wszelkie pytania. Życie to lista jak z "Kill Billa". Lista rzeczy do wykonania, która zawsze się wydłuża, a przeplata ją druga lista naźgana drobnymi codziennymi obowiązkami zwanymi rutyną. Wykonujesz je, wymyślasz kolejne zadanie, wykonujesz je, wymyślasz kolejne, np. spłodzenie bachora, a później wychowanie go, a później umierasz, choć lista "Things to do" jeszcze długa. Czasem robisz coś z chęcią, czasem z niechęcią, czasem się cieszysz, czasem wieszasz, czasem ruchasz, czasem jesteś ruchany, czasem kochasz swoje dziecko, a czasem żałujesz że spłodziłeś tego małego, niewdzięcznego skurwysyna, który wpędza cię do grobu. Czasem czujesz pustkę, a czasem nic nie czujesz, ale uczucia nie mają żadnego sensu i znaczenia, więc się nie przejmuj. I tyle. Naprawdę myślisz, że wyjazd na koniec świata, do innej kultury zmieni cokolwiek, wskaże ci drogę do oświecenia? Nie, co najwyżej zachwycisz się nowym miejscem, ale prędzej czy później nowe miejsce stanie się stałym miejscem, stałe miejsce starym miejscem, winko na ulicy tylko winkiem na ulicy i rutyna zedrze ci uśmiech z japy, a pytania o sens życia zaczną ponownie nie dawać spać w nocy. Wtedy wymyślisz sobie coś do roboty, wpiszesz kolejną rzecz na listę albo dostaniesz depresji, z czym zresztą da się żyć. I umrzeć. Aż pewnego dnia wchodzisz z emeryturą do Jerzego, co lat ma na karku z 80, więc w niejednym stanie już był i usłyszysz od niego jedną, zajebiście, ale to zajebiście ważną radę życiową, która rozjaśni ci drogę przez życie niczym pochodnia w dolinie ciemności i odtąd będziesz szedł tą drogą spokojnie. A rada owa brzmieć będzie:


- Trzymaj się i nic się nie załamuj, a jak co, to pierdolnij kielicha i chuj.

True story.



powiedzaaaaa, niedziela, 3 listopada 2019r.



15 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comments


bottom of page