5 października 1932 roku we wsi Wielgie pod Radomiem na świat przyszedł mój dziadek ze strony matki, Antoni. Jak łatwo policzyć, w wieku 7 lat, naukę w szkole podstawowej przerwał mu wybuch II wojny światowej. Wojnę przeszedł dość gładko i "nigdy głodny nie chodził". 10 kilometrów od Wielgiego, we wsi Nowy Dwór żyła wówczas moja przyszła babcia, Marianna i tam aż tak słodko nie było. "Szedł front. Wszedł Niemiec w czarnych wysokich butach, krzycząc "Raus!". Niemcy spalili dom babci, jednak nie ruszyli murowanej obory. Zimę, babcia moja wraz z rodziną przeżyła więc w oborze z krowami. Na wiosnę, ojciec jej i trzech dorosłych już braci, wybudowali domek z drzewa ściętego w lesie. Dwóch z nich Niemcy wywieźli na przymusowe roboty do III Rzeszy. Tak pokrótce minęła im wojna.
Mniej więcej w 1945 roku Marysia pracowała z matką swoją, a moją prababcią, Franciszką w polu, gdy nagle zerwała się burza. Obie schroniły się przed nią w stogach siana. W ten, w którym znajdowała się Franciszka, uderzył piorun. Moja prababcia zginęła rażona piorunem - nietypowa śmierć. Po wojnie, dziadek mój wrócił do szkoły - babcia zakończyła edukację na 2 klasach szkoły podstawowej i choć rząd jeszcze długo po wojnie organizował zajęcia dla osób, którym wojna przerwała naukę, Marianny nie ciągnęło do szkoły. Dziadek skończył podstawówkę, po czym poszedł do Technikum Rolniczego w Chęcinach. Gdy Antoni miał lat 17, jego matka, Janina, zmarła na raka wątroby i wówczas dziadek przerwał naukę. W domu został ojciec Stanisław, siostra Maria oraz dwie małe siostry: 3,5-letnia Stasia i 1,5-roczna Ania, które nigdy nie poznały swej matki. Dziadek zaczął pracować z ojcem na polu, po czym dostał wezwanie do wojska, gdzie po kilkuletniej służbie zasadniczej, wstąpił do szkoły oficerskiej. Dorobiwszy się stopnia porucznika... odszedł z wojska. Po latach przyznał, że był to ogromny, głupi błąd. Poświęcać tyle lat wojsku, by później z niego odejść? Tak czy inaczej, po wojsku dziadek wybył na Mazury, dokładniej do miejscowości Bisztynek, pod dach swej ciotki i wkrótce pracował w tamtejszym urzędzie miasta, jednak nie wiadomo w jakim charakterze. Po Mazurach wrócił do rodzinnego domu, gdzie jednak nie był zbyt mile widziany przez swojego ojca, bo jak mówi mama: "kiedyś rodzice nie byli tak opiekuńczy jak dzisiaj. Kiedyś uważali, że jak dobiłeś do pewnego wieku, to idź na swoje". Dziadek więc poszedł...
...na zabawę. Na tej wiejskiej zabawie zapoznał wreszcie wspomnianą Mariannę i widać bawili się razem na tyle dobrze, że odprowadził ją do domu. "Przyszedł i już został" - stwierdziła po latach Marianna, z typową dla siebie oszczędnościa w słowach. Trzy miesiące po zabawie, Antoni poślubił bowiem Mariannę i zamieszkał na krótko w jej domu rodzinnym w Nowym Dworze, gdzie poznał swego szwagra, Jana, który od tej pory będzie jego cieniem i bohaterem humorystycznym w moim wpisie. Trzy miesiące wystarczyły.
Gołodupcem dziadek być nie chciał, więc wyruszył za robotą na południe Polski, na Śląsk, gdzie górników zawsze potrzebowano. Jego cień, Jan, również. W Piekarach Śląskich zatrudnił się w kopalni "Bobrek", a wraz z nim mój wuj, Jan. Po pewnym czasie sprowadził do Piekar swą żonę i razem z nią, w roku '58 spłodzili tam moją matkę, Grażynę. Jan zrobił to samo: żona Teodora, córka Teresa. Dziadek zmienił robotę i został konduktorem w autobusach. (Nic dziwnego, że za komuny żyło się luźniej, skoro tworzono osobne stanowiska do sprzedaży biletów - w kapitalizmie wystarczy dorzucić kolejny obowiązek kierowcy.) W roku '62 na świat przyszła druga ich córka, Alicja.
Po konduktorze, dziadek dostał taką fuchę, że ze stołka można spaść. Słuchajcie jak to brzmi: szef ochrony przeciwlotniczej... w jakichś zakładach chemicznych, które w PRLu były najwidoczniej uznane za jakiś punkt strategiczny, wymagający ochrony przed atakiem z powietrza. Co jednak zrobił mój dziadek z takim stanowiskiem? Rzucił je w pizdu, by w roku '64 zostawić w Piekarach Śląskich zakładowe mieszkanie w blokach, telewizor, pralkę "Franię" i wodę w łazience na rzecz powrotu w rodzinne strony, w których czekała na nich tylko zacofana wówczas wiocha i błoto. Jan... wiadomo - również. Dziwnych wyborów dokonują ludzie...
Ale to PRL - czasy wielkich możliwości, gdzie byle elektryk mógł zostać prezydentem, heh. Dziadek więc wkrótce zaczął pracować dla PZU jako inspektor od wyceny szkód. Dalsze losy skierowały moich dziadków do dzielnicy Olechów w Łodzi, gdzie wraz z... Janem... kupili dom, który jak się okazało później, posiadał jeszcze jednego właściciela, będącego równocześnie współlokatorem. Widzieliście film "Nie ma róży bez ognia"? Sprawa wylądowała w sądzie i dziadek otrzymał zwrot pieniędzy. Potrzebując nowego lokum, w roku '67 dziadkowie moi kupili działkę w miejscowości Kolonia Wola Zaradzyńska w gminie Ksawerów, leżącej między Łodzią a Pabianicami. Działkę przez płot kupił również... wiadomo, wuj Jan - czy ten człowiek był choć trochę samodzielny? Matka moja miała wówczas 9 lat, zdała do 3 klasy podstawówki. Trzeba się było jeszcze wybudować. W tym samym czasie dziadek pracował w warsztatach budowlanych, specjalizujących się w z zbrojeniach, jednak będąc porucznikiem w rezerwie, wojsko wzywało go co 2 lata na 3-miesięczne szkolenia. Dowodząc młodymi chłopami, nie sposób było ich nie wykorzystać do kopania fundamentów pod dom, nieprawdaż? Przyjechali, wykopali. Resztę domu budował wraz z murarzem. Załatwiał skądś cement i robił z niego pustaki.
Rok '67. W tym samym roku, jakieś 15 kilometrów na zachód, trwała inna budowa, z równie kiepskich i kombinowanych materiałów - budowa domu, z którego piszę ten blog.
Wracając do dziadka, znów zmienił pracę i lata 70-te przepracował głównie w zakładach bawełnianych im. Armii Ludowej, zaś babcia moja, po raz pierwszy w życiu podjęła się pracy zawodowej i wylądowała w PGRze. Nie pracowała tam jednak zbyt długo. W latach 80-tych dziadek pracował w jakichś zakładach budowlanych, z których, wg zeznań mojej mamy, często wracał do domu pijany. Na tyle często, że matka po dziś dzień uznaje go za alkoholika. Ano, jak to na budowie...
W latach 90-tych każdy chciał być businesmanem, więc i mój dziadek spróbował sił we własnej działalności, a konkretniej kładzeniu i cyklinowaniu parkietów. W roku 1998 ojcowie moi kupili dom, w którym żyję do chwili obecnej, a dziadek Antoni wykonał do niego podłogi, w których po dziś dzień tu i ówdzie tkwią gwoździe wbite... przeze mnie, gdyż jako 13-letni wówczas chłopak, pomagałem dziadkowi, jak mogłem. To było lato. W październiku dziadek doczekał wypłaty pierwszej emerytury, po czym wkrótce wykryto u niego raka trzustki z przerzutami i 15 lutego 1999 roku już nie żył.
Jego pogrzeb był moim pierwszym pogrzebem w życiu. Jego zwłoki były pierwszymi, jakich dotknąłem. Twarde i nieludzko lodowate. Stypa odbyła się w domu, który wybudował własnymi rękoma. Dom, który dobrze znałem i dobrze pamiętam. Dom ze studnią na podwórku, szklarnią z pomidorami i drewnianym wychodkiem pełnym gówna i much. Wychodkiem, naprzeciw którego, za płotem, niczym w lustrzanym odbiciu, stał drugi wychodek, sąsiada... wiadomo czyj.
Kilka miesięcy po śmierci dziadka, dom trzeba było sprzedać, gdyż babcia nie dawała rady żyć w nim w pojedynkę. Przeniosła się do bloków. Kilka lat później dostała Altzheimera, a następnie wylewu i stopniowo zaczęła żyć w swoim świecie, nie rozpoznając swych córek ani wnuków, widząc we wszystkich wyłącznie... Lodzię. Kim była owa Lodzia? Prawdopodobnie jej koleżanką z młodości.
Aż przyszedł dzień śmierci babci. Równe 11 lat po śmierci swego męża, dokładnie 15 lutego 2010 roku, Marianna wydała ostatnie tchnienie, dosłownie. Miałem 25 lat, a jej śmierć była już czwartą z przeżytych przeze mnie i nieco oczekiwaną, zważywszy na jej stan.
Dziadkowie moi leżą obok siebie na pabianickim cmentarzu, a daty ich śmierci wprawiają w zdumienie, odwiedzających ich grób. Antoni - niziutki, szczupły człowiek o mięśniach ze stali i Marianna, fanka "Zbuntowanego Anioła".
A propos seriali! Idę na 14 odcinek "Secret Garden", bo Gil Ra-Im wchodzi na bankiet, odjebana jak nigdy dotąd i wszystkim szczęki opadną. Zajebisty serial.
powiedzaaaaa, sobota, 04 czerwca 2016
Comments