Co do wyjazdu, to znaleźliśmy inną wycieczkę do Włoch. Jutro wyjeżdżam. Wenecja, Rzym, Watykan, Florencja, Piza, Neapol i Pompeje, Siena, Bolonia. Takie tam zwiedzanie po jednym dniu każdego z wymienionych i trochę spijania piwa nad morzem pomiędzy... uchodźcami, heh. Zobaczymy jakie tam siki mają makarony. W sumie na sam Rzym przydałyby się ze dwa tygodnie, ale w sumie nr 2 - po co poznawać każdą dziurę, każdy kościół, plac, itd? I tak z tego wszystkiego zapamiętam kilka zdjęć, fleszy, z czego z połowę zupełnie nieistotnych typu krzywe spojrzenie jakiegoś chuja.
A o czym miałem pisać? O tym, że nie chce mi się zbytnio jechać. Normalny człowiek byłby podexcytowany, pełen nadziei na fajne chwile i wrażenia, bo w końcu to po Wenecji pływałem Larą Croft z 15 lat temu, po Wenecji biegał Indiana Jones, James Bond i paru innych. To po Rzymie śmigał Neron zanim zdetronizował go Francesco Totti. Do tego Audrey Hepburn popierdalająca na skuterku z Gregorym Peckiem.
A ja czuję stresik. A nienawidzę stresu.
Najbardziej wkurwia mnie w nim to, że jest kompletnie niezależny ode mnie, przez co pokazuje mi jak gówno znaczę. 5 lat studiów, kupa jebanych egzaminów co pół roku i każdemu z nich zawsze towarzyszył stres... wbrew mojej woli i umysłowi. Bo mi zawsze obojętne były te studia, a mój obecny zawód potwierdza ich bezużyteczność, o której zresztą wiedziałem już wtedy. A mimo to zawsze przed egzaminem czułem stres. 5 dwój, 5 poprawek i zawsze stres. Egzamin z prawa jazdy - stres. Kolejne egzaminy z prawa jazdy - stres. Pierwszy dzień gówno wartego stażu - stres. Pierwszy dzień pracy - stres. Innej pracy - stres. A przecież te zdarzenia nie miały żadnego znaczenia. Zawaliłem dużą część z nich - świat się nie zawalił. A widać miały dla mnie znaczenie, choć nieświadomie.
Na badaniach wstępnych do Poczty, psycholog zapytał:
- Odczuwa Pan stres?
Miałem parsknąć śmiechem, bo przecież ja pół życia żyję w stresie, ale odpowiedziałem tylko:
- Tak.
- Jak Pan sobie z nim radzi?
- Nie radzę sobie... Czekam aż minie.
Hehe.
- No ale co, nic pan nie robi?
- Nie.
Facet pewnie chciał usłyszeć te nowomodne bzdety o rozładowywaniu stresu przez wysiłek fizyczny, bieganie, szczanie i inne takie bzdury.
A przecież stres to nie sperma, że można go wyrzucić z siebie skurczami mięśni. Ba! Orgazmy też nie pomagają, bo przecież źródłem stresu jest niepewna przyszłość i póki ta przyszłość nie nastąpi, nie stanie się codziennością, nie przejedzie po naszych obawach walcem i nie wyrówna sytuacji, żaden 7 sekundowy wyrzut nasienia nie pomoże. Póki co walenie konia nie zakrzywia jeszcze czasoprzestrzeni. Strach przed zerwaniem plastra trwa do chwili, aż się go zerwie.
Dlatego stres zawsze puszczał mnie dopiero po wejściu do sali, po przestąpieniu progu każdej z nich - można by przedstawić życie w sekwencji ujęć przekraczania kolejnych progów, od waginy matki, przez próg porodówki, mieszkania, przedszkola... I po chwili stres mija. Bo najgorsze jest czekanie na przyszłość. Nienawidzę czekać.
Teraz czekam na jutrzejszy wieczór. I choć nie ma się czym stresować, to jak zwykle czuję lekki stresik. Ano, założę słuchawki, włączę nowego Doma Kennedy'ego i będę twardzielem, w końcu jutro też będą świecić światła miasta. Tak mi się przypomniało:
powiedzaaaaa, środa, 16 września 2015
Comments