Drażni mnie myśl, że gdybym się powiesił, to nikt z tej rodziny, kompletnie nie rozumiałby powodów mojego samobójstwa. Nie rozumiałby, bo w gruncie rzeczy gówno, co mnie znają. Nasze rozmowy zawsze były płytkie - matka potrafi jedynie wydawać rozkazy, a brat gadać o sobie. Denerwuje mnie myśl, że co większe mądrusie jego pokroju wymyśliłyby jakąś idiotyczną teorię i sprzedali ją reszcie, jako prawdziwy powód mojej autodestrukcji, po czym dwa pokolenia gadałyby, że wujek zajebał się, bo np. kobiety nie miał, pedałem był, w pracy miał ciężko czy inne tego typu rzeczy. Chcąc uniknąć mylnych interpretacji, musiałbym napisać list samobójczy, w którym wyjawiłbym swoje motywy, co niestety jest kurewsko teatralne i odbiera jakąkolwiek spontaniczność wieszaniu się. Bo będąc skrupulatnym człowiekiem, chciałbym nie popełnić błędu i być dobrze zrozumianym, więc pisałbym to gówno z godzinę, dwie albo i 2 tygodnie, analizując siebie i przewartościowując wszech świat po raz tysięczny, odrzucając powody, które podczas cenzury wydałyby mi się zbyt trywialne, groteskowe, stawiające mnie w złym świetle. Koniec końców, pewnie zaniechałbym samego samobójstwa, uznając, że pod takim marnym usprawiedliwieniem to ja się nie powieszę!
A ja po prostu jestem zmęczony rzeczywistością, która serwuje mi wyłącznie rozczarowanie. Rozczarowanie swoją (tj. rzeczywistości) niedoskonałością, non stop, codziennie, minuta po minucie, całe tygodnie i lata, aż po grób, bo przecież tu się nic nie zmieni. Rozczarowanie z czarów dzieciństwa, bo przecież tu nic nie jest, takim, jakim miało być, jakim powinno być, jakim chciałbym by było. Mam dość wiecznego tolerowania niedociągnięć tej rzeczywistości, dość przymusu puszczania jej między uszy i przymykania oczu, dość obowiązku wykazywania się zrozumieniem, że "tak już jest", że "zdarza się". Dość okazywania wyrozumiałości dla ludzi, którzy w kółko mówią "sorry", "nie chciałam", "no tak wyszło" i dość braku odpowiedzialności za swoje czyny. Mam po dziurki w dupie ludzi, wśród których nie mogę znaleźć ani jednego godnego naśladowania czy choćby słuchania, a jedynie bandę przygłupów, wiecznie popełniających błędy, prostaków i cwaniaczków, próbujących wykiwać wszystkich dookoła. Zmęczony jestem. Zmęczony na samą myśl, że ktoś z was myśli teraz "nie pierdol, inni mają gorzej". Chuj mnie inni obchodzą.
Ciągle chodzi mi po głowie mit o Syzyfie, próbującym wtachać ten pierdolony głaz na górę. Czuję się jak on, przy czym kompletnie nie rozumiem, po co ten głupi Syzyf próbuje... Chciałbym krzyknąć: "To nie ma sensu, kurwa! Uwal się na tym kamieniu i czekaj na śmierć! Szkoda sił." No ale przecież jestem, kurwa, takim samym debilem jak i ten Syzyf - mógłbym przecież wstać teraz od tego kompa i się powiesić, a tak... Po prostu obejrzę milionowy film w swoim chujowym życiu, a jutro głaz na plecy i pod górę, słuchając milionowej płyty. Jakie to wszystko jest zbyteczne i nudne, ja pierdolę...
powiedzaaaaa, środa, 27 stycznia 2016
Kommentare