Na zawał przyjdzie mi chyba czekać krócej niż mi się wydaje. Ostatnimi czasy oddycha mi się gorzej - 15 lat brania leków nasercowych na pewno ma z tym coś wspólnego. Od jakiegoś też czasu, po sobotnich piciach, całe niedziele mam oddech ciężki, jakbym na klatce ze 2 kilo dźwigał, a samo trzymanie ręki w górze podczas oporządzania akwarium, przyprawia mnie o zadyszkę. A ogólnie, to cały dzień zło mnie rozsadza. Pierwszy jest budzik, a poranki są najgorsze, bo we śnie w symboliczne szachy z kimś grałem i atmosfera była spooky, a tu chuj, życie toaletowe wcięło się swą melodyjką tandetną. Ledwo oczy otworzę i łapię doła, w myślach przeklinam planetę Ziemię i stwórców jej wszelakich, po czym przez minut 20 z hakiem, próbuje znaleźć energię w mitochondriach jebanych, by wstać z łóżka i rozpocząć kolejny, pieprzony, bezsensowny, bezcelowy, zbyteczny, zawszony dzień. Wchodzę do auta, domu drugiego z gumowymi, zasyfionymi wycieraczkami, chce włączyć sobie kawałek, który łazi mi po łbie od rana i już wkurwienie wielkie, bo radio nie działa. Rozłączyłem w weekend na 30 minut akumulator i już się coś popierdoliło - radio nie działa i trzeba będzie zabiegów teraz wielu, by świat znów naprawić, bo świat znów się na kawałki rozjebał i go do kupy trza złożyć ponownie - tyle z muzyki w dniu dzisiejszym, Bogowie i heroiny. Choć do roboty mam z 5 kilometrów, to nawet na tak krótkim odcinku znajdzie się ze dwóch kierowców, którzy wkurwić mnie zechcą, bo albo się wepchną przed maskę albo nie wiedzą, kto ma pierwszeństwo, DNA pirackie. Podjeżdżam pod pocztę, na kilkumetrowy mikro parking dla kilkudziesięciu pracowników i ich samochodów, a tam jeden ciul, listonosz, zaparkował sobie w poprzek, zajmując dwa miejsca. No zajebać to mało, opierdolić wypada, no ale hallo, hallo, godziny 8 jeszcze nie ma i już awantury wszczynać, i to przy kiblu od szczyn, na korytarzu tak... Włażę na piętro, a irytujący mnie kolega wali pierwsze ze 100 zbytecznych pytań, jakimi mnie dziś będzie wkurwiał, mianowicie: "Już przyszedłeś"? No przecież widać, kurwa, że przyszedłem, więc po chuj to pytanie, spytać mogę? A za nim kolejne: "worka nie wziąłeś może"? I znów, no przecież, widać, kurwa, że nie, bo czym innym łapy zajęte mam, widać to czy nie? Czy ten człowiek nie może używać oczu, a za pomocą swego, pożal się Boże, mózgu wysnuwać wnioski z danych, przez owe oczy mu niesionych, kurwa jego mać? "Był sobie człowiek" nie oglądał oczyma swymi też? Cały dzień słuchać dziś będziem takich pytań... I robimy swoje... ale we dwóch, bo pozostałych cweli dwóch, zwanych z jakiegoś nieznanego mi powodu "kolegami" przyjdzie, jak zawsze spóźnionych o 30, 45 minut do godziny nawet, gdy już wszystko, co trzeba było zrobić, będzie zrobione. Nieroby pierdolone. I przyjdzie ci taki chuj, jeden z drugim i powie, że w czwartek i piątek go znowu nie ma, bo mu lekarz badania zlecił. W poprzedni piątek też go nie było. A drugiego ciula nie było w poniedziałek i wtorek, a wcześniej czwartek i piątek, i jeszcze tydzień wcześniej... Ogólnie w roku 2015 nie było jeszcze tygodnia, żebym ja, Simba, młody król dżungli, nie musiał ten dżungli opędzać za kogoś... No idzie się wkurwić... Stanie później taki chuj przed listami swymi i spyta mnie: "to moje"? I znowu zbyteczne pytanie, bo "a co ślepy jesteś, adresów nie poznajesz, czytać nie umiesz"? Po czym dasz mu jego polecone z literą R na każdym, a on spyta: "to polecone są"? No jażesz cię pierdolę, no... Żeby listonosz z 10 letnim stażem nie umiał samodzielnie rozpoznać listu poleconego, tylko musiał cię o to pytać, to tylko pierdolnąć takiemu w łeb, by się obudził, bo chyba jeszcze w swej grubej żonie leży... Idziesz później na dół, polecone sobie wpisać do Matrixa, i nawet masz farta, bo przed tobą, tylko jeden dziad siedzi, więc odczekasz swoje i wejdziesz, przez słuchawkę się wlejesz, kurwa, no, aż ci ryja wykrzywi... Ale ten dziad rusza się z prędkością typową dla dziada, więc patrzysz się na niego i szlag cię trafia, bo ty w tym czasie wprowadziłbyś 2 x tyle listów, co on... I normalnie rozrywa mnie w środku, bo nie mogę już znieść tej ciągłej irytacji i ciągłego tłumienia w sobie wkurwienia, ciągłego musu nauki cierpliwości, a raczej przyzwyczajenia się do ogólnej dysfunkcjonalności tego całego pierdolonego uniwersum. Bo jeśli masz w sobie potrzebę ideału czy gen perfekcjonizmu, to zginiesz w Polsce na zawał, ten kraj cię zabije, zniszczy, splunie w twarz, zdepcze - jesteś zbyt dobry, jak na ten kraj, urodziłeś się w złym miejscu na Ziemi, pod złym równoleżnikiem. Siedzę na krześle i aż mi się w piersiach gorąco robi i myślę sobie, że bankowo właśnie w tej sali dostanę kiedyś zawału, po czym wyobrażam sobie jak padam w te paczki jebane i... uśmiecham się do siebie, bo to by wówczas oznaczało dzień wolny od pracy, wolny od tego syfu. I gdy już wyjeżdżam w rejon, to pozostaje mi uzbroić się w obojętność i znieczulicę, bo tylko tak można przetrwać wśród waszego debilizmu. Dlatego już aby powieka mi drga tylko, gdy kolejnej cipie stawiam ptaszka w miejscu podpisu, mówię "tu podpis, proszę", a ona pisze mi gdzie indziej, w pierwszym wolnym miejscu, jakie jej w oczy wpadło, kompletnie bez namysłu... Albo gdy stawiam ptaszka, pokazuje palcem, mówię "tu", jak krowie na granicy... a wy piszecie w rubryce obok, uznając chyba, że ten ptaszek zajmuje miejsce... Albo, gdy mam do was dwa listy, zaznaczam je oba klamrą, by wam życie ułatwić i jeden podpis od was wyprosić zamiast dwóch, a wy i tak piszecie przy obu, bo zwyczajnie nie rozumiecie funkcji tej klamry... Staram się nie myśleć o tym, że razem z wami, wy, półludzie, tworzę jedno społeczeństwo, naród, rasę ludzką, choć jak wspomniałem, wy co najwyżej rasę półludzką, podrasę, podgatunek między małpą a człowiekiem myślącym - człeki jedynie. Więc jak się pytacie, czy mam coś do was, to olewam was, odwracam się bez słowa i patrzcie na moje plecy, skurwysyny, myślcie o mnie najgorzej... I jeszcze wasze psy znieść muszę, co głupotę z domu waszego wyniosły, boście ich przecież nigdy niczego nie nauczyli, więc one dzikie, jak i wy. Gapię się na nie i marzę o tym, by wziąć rurkę z auta i złamać waszemu kundlowi kręgosłup, jednym mocnym uderzeniem, po czym patrzeć jak skamle i włóczy za sobą bezwładnymi kończynami. A te puszczone wolno, próbuję przejechać, nagłym skrętem koła, gdy tak biegną, szczekając przy nim, ale zbyt zwinne są, kurwy, by się dać przejechać. Ale przyjdzie dzień, gdy akurat się potkną, zagapią, a wówczas czaszka im pęknie pod naciskiem mego koła i z udawanym przejęciem zaniosę wam ich zwłoki do drzwi, dzwonkiem zadzwonię i złożę wam zakrwawione cielsko kundla waszego, byście go sobie zakopać mogli. Jaką ja będę miał wówczas diabelską satysfakcję, tak kłamiąc wam w żywe oczy... Taaa, wszystko będzie dobrze. To tylko ogrom mojej frustracji... Muszę koniecznie obejrzeć zaraz jakiś film z lat 90-ych, gdzie główny bohater zabija wszystkich po kolei, rzucając "fuck you" na lewo i prawo, by poczuć się normalnie...
powiedzaaaaa, poniedziałek, 14 grudnia 2015
Kommentarer