Tak się ostatnio moje życiowe drogi przeplatały, że któregoś dnia wylądowałem parę metrów od McDonalda, więc postanowiłem coś w nim zeżreć i mieć obiad z głowy.
Czuję jakąś niechęć do tych globalnych gigantów. Już sam budynek i to wielkie M przecinające niebo dwoma łukami napawa mnie niechęcią. Wszystko takie jakieś cukierkowe, pudełkowe, jak poskładane z idealnie pasujących klocków, jak w pierdolonej bajce z Ameryki. Nie lubię tej sztuczności, takiego złudzenia czegoś lepszego. Od razu czuję się jak członek amerykańskiej rodzinki w rodzinnym amerykańskim samochodzie, tj. długim karawanie obitym boazerią dookoła. I wszyscy są szczęśliwi, bo McDonald's to duma USA. Każdy prawdziwy naród ma swoje tradycyjne potrawy - Stany mają hamburgera i hot-doga. A to wszystko jeszcze zanim wejdę do środka.
W drodze do drzwi wejściowych słyszę "Rydwany ognia" i widzę Clarka Griswolda biegnącego do Wally Worldu. Wchodzę, a tam znowu dziwny sztuczny świat, gdzie każda postać poubierana w ten sam fartuszek jak Smurfy jakieś. Od razu smutno mi się robi na ten widok. Bo to wszystko sztuczne i odbiera ludziom osobowość - obsługa staje się anonimowa jak anonimowe są Smurfy za plecami Ważniaka, Pracusia i reszty charakterystycznych. Przy kasie padają słowa typu zestaw "2 for you" i niby kurwa znam angielski i ostatnich 28 lat nie spędziłem pod lodem, ale słysząc Polkę proponującą mi "2 for you" czuję się jakby coś tu było nie na miejscu, jakby wklejone z innej bajki, w której nie powinno być takiego jak ja, prowincjusza, prostaka. Rozglądam się po sali, a tam same gogusie w okularach przeciwsłonecznych i różowych polo jak Kanye West. Okulary przeciwsłoneczne w pierwszym słonecznym dniu? Ledwo słońce wyjrzało i już się przed nim chować? Bo się fajnie wygląda w sunglasses? Jak z teledysku? A nacieszyć wzrok jaskrawością kolorów! Pół roku wszystko było przytłumione, przyciemnione! A napatrzcie sie na te żywe barwy! Siedzi młodzież, wypacykowana, trzyma w rękach szejki i bawi się słomką - wszystko gdzieś już widziałem.
I nagle coś zgrzyta w tej idylli. Matrix się rozpada, trzeba załadować nową scenerię. W firmowym ciuchu i idiotyczną czapeczką na głowie pomyka z miotłą kobieta, na oko 55 lat. Sprzątaczka widać. Twarz jej uderza prawdziwą rzeczywistością. Sucha, blada, z przebarwieniami, bez makijażu, przedramienia chude, blade, z czarnymi włosami. Coś zamiata. Szkoda mi się jej robi, bo McDonald's powinien być przystanią dla gówniarzy pragnących zarobić na 15-letniego Fiata Punto, a nie tej kobiety. Przesadzam oczywiście, ale widok starszych ludzi z pokolenia PRLu przebranych w słodkie kostiumy globalnych przedsiębiorstw zawsze napawa mnie poczuciem pewnej niesprawiedliwości. Oszustwa. Bo życie miało być inne, powinno być inne.
Poproszę na wynos. Zjem w samochodzie. Wychodząc, widzę młodsze pracownice zamiatające w pośpiechu kostkę dookoła, jakby groziło im zwolnienie za drobinki piasku na podjeździe, tj. rysy na iluzji bajkowego świata.
powiedzaaaaa, piątek, 06 czerwca 2014
Comments