Nie mogę narzekać na swoje życie. Niczego mi nie brakuje, mogę zaprzątać sobie głowę duperelami, nie mając żadnych poważnych problemów. To ogromne szczęście, którego nie doceniam w pełni. Mógłbym klepać bidę, na koncie mieć 25zł, liczyć się z każdym groszem, a w płucach hodować 2-kilogramowego guza, oczekiwać na chemioterapię, podsumowując swoje życie w bezsenne noce i zastanawiać się ile rzeczy mnie ominie. Ale póki co, mimo łykania już 18 lat jakichś tam leków na serce, zdrowie mam satysfakcjonujące, nie licząc bólu lewego barku od pakowania. Finansowo mogę sobie pozwalać na ciągłe remonty, które pochłaniają kupę pieniędzy albo jak w chwili obecnej przygotowywać się do odpalenia nowego akwarium, gdzie wszystko kosztuje po kilkaset złotych - szkło, filtr, oświetlenie, szafka... byle zakup 50 rybek wyniesie ok. 250 zł, które niejednemu "uratowałyby życie". Dodatkowo żyję w wyjątkowo stabilnym politycznie okresie w dziejach Europy, gdy akurat nie ma żadnej wojny światowej, a palącymi problemami są głównie kwestie ekologiczne jak emisja CO2, globalne ocieplenie, zanieczyszczenie środowiska mikroplastikiem, itp., które w chwili zrzucenia pierwszej bomby wydałyby się śmieszne. Problemy bogatych ludzi.
Ludzie, którzy polubili ten blog kilka lat temu zapewne już dawno przestali mnie czytać. Bo kilka lat temu miałem doła, jakbym wyruszył na "Wyprawę do wnętrza Ziemi" - i to jest całkiem fajne zdanie (zwłaszcza, że to jedna z niewielu książek, które w życiu przeczytałem i to właśnie w okresie prawdziwej depresji w moim życiu, żeby symbolicznie było). Od czasu rozpoczęcia nauki koreańskiego (którą, swoją drogą, ostatnio bardzo zaniedbuję w związku z natłokiem remontów, siłowni, itp.), zwyczajnie nie mam czasu na rozmyślanie i dołowanie się. Choć jestem bezdzietnym kawalerem bez życia osobistego - nie mam czasu. Mój grafik jest tak wypełniony, że nawet masturbację muszę czasem kończyć przed czasem - też dobre zdanie. Pamiętam miesiące, gdy nie miałem żadnego pomysłu na siebie, na życie ani nawet na to, co obejrzeć na You Tubie, więc siedziałem przed czarnym monitorem, gdzie już dawno temu włączył się wygaszacz... i nie wiedziałem, co robić. Ale to wszystko, ta pustka jakoś minęła, zapchałem tę ogromną lukę czynami, zajęciami, planami do wykonania i po prostu organizuję sobie czas. Brzmię teraz trochę jak jeden z tych internetowych naciągaczy, zwących siebie coachami, co sami gówno co mają i byle kim są, ale uczą innych jak żyć... Ja wiem tylko, że mam co robić. I o to chodzi, bo - cytując klasyka, którego często cytuję - "wiele obaw rodzi się, gdy jesteśmy sami albo znużeni".
Moja rada dla depresantów - naustawiaj sobie celów i wyzwań, a osiąganie ich da ci namiastkę satysfakcji, złudnej bo w końcu całe to życie jest kupą gówna, w które wpadniesz ryjem, ale lepiej padać z uśmiechem niż ze łzami - i to jest chujowe zdanie, bo brzmi jak jakieś podsumowanie Ewy Drzygi. Ale tak jest - wyznaczaj sobie drobne cele i ciesz się z ich realizacji. Krok po kroku, step by step jak Whitney. Małymi krokami dochodzi się... Nie, nie dokończę zdania - będzie z podtextem erotycznym. I wchodzą napisy końcowe, a Ewa Drzyzga podaje ręce ludziom, z którymi zamieniła słowo.
PS. Jakaś jebana gazeta powinna mi płacić za pisanie takich rzeczy w stałej kolumnie typu "Rady dziada".
powiedzaaaaa, sobota 17 sierpnia 2019 r.
Comments