Kiedyś chociaż czekałem na sobotę. Dziś wolny weekend nie napawa mnie żadnym optymizmem, bo przecież nim się obejrzę znowu nastanie poniedziałek i 5 dni pracy, a po nich znowu weekend i kolejne 5 dni pracy. Czuję się jak więzień w kolonii karnej, dostaję 2 dni przepustki - ludzie nazywają to życiem. I tak w kółko i w kółko i kółko i w kółko i w kółko i w kółko i w kółko i w kółko i w kółko... Mijają tak tygodnie, miesiące, lata. I chcąc nie chcąc trzeba wariować, wpaść w obłęd, rutynę, włączać się i wyłączać jak pies na widok obcego pod bramą, machinalnie, z jedynie rosnącym rozczarowaniem i osobowością ułamywaną po kawałku każdego dnia. Na końcu zostanie ze mnie okruszek człowieka, którym byłem stojąc u progu dorosłości. Gdyby 28 lat temu ktoś nachylił się do brzucha mojej matki i szepnął, że moje życie będzie polegało na przymusowym zarabianiu pieniędzy, obwiązałbym sobie szyję pępowiną. Ta, nic bym nie zrobił, tak samo jak teraz. Wstaję na budzik, robię z przymusu, chodzę spać z obowiązku jutra. Nie umiem żyć. Jestem do zwolnienia, metaforycznie. Jakież to żałosne. Nie potrafię sobie współczuć - gardzić sobą mogę.
powiedzaaaaa, niedziela, 13 kwietnia 2014
Comments