Znów jechałem autobusem. Tak sobie to wszystko zaplanowałem i ułożyłem, żeby obrobić się w 30 minut. Odstawić auto i zdążyć na autobus, który dowiezie mnie 100 metrów od domu. Plan tak prosty, że życie musiało go spierdolić, by pokazać kto tu rządzi. Przebiegłem się z buta dłuższy kawałek, by zdążyć na przystanek. Ledwo przeszedłem do biegu, a od razu w uszach rozbrzmiały mi fanfary z "Gonna Fly Now", przed oczami stanął Rocky, jak to śmigał pośród syfu Filadelfii, śniegów Syberii. Miałem chęć wymierzyć powietrzu kilka prostych i wbiec na jakieś schody, ale kobitka szła i się skrępowałem jak na prawdziwego BDSMowca przystało. Anyway, byłem 7 minut przed czasem, a narracja mojej opowieści właśnie miała ulec skurwieniu. Oto bowiem autobus postanowił nie przyjechać. Stałem 25 minut na mrozie i czekałem. Jakiś chuj z przystanku naprzeciwko wołał "która godzina?", choć stał pod kościołem z 4 wielkimi zegarami na wieży. Mijała mnie biedota w kurtkach sprzed 20 lat i grube babska wiecznie wpieprzające jakieś ciastka zbunkrowane po kieszeniach kurtki. Patrzyłem na nich z obrzydzeniem. Oto moje społeczeństwo. I oto MZK, które wg moich prywatnych statystyk funkcjonuje raz na dwie wyprawy autobusem. Stałem pod przystankiem i wyzywałem Boga od skurwieli, kutasów, chujów i innego gówna. Boga, w którego nie wierzę. Gdybym wierzył miałbym chociaż kogo obwiniać, a tak... po prostu sobie gadam. Rocky mówił, że nie ważne jak mocno bijesz - ważne ile jesteś w stanie przyjąć ciosów. Niby miałem tam stać do skutku, żeby nie przegrać z byle MZK, ale rzuciłem jeszcze parę kurew i dałem za wygraną. Ruszyłem do centralnego przystanku, wsiadłem w byle co. Do dupy się jechało, bo pierdolony kapitalizm obkleił szyby autobusu jakąś reklamą przez którą świata nie widać, jeśli ma się ryja kilka centymetrów od szyby. Co za kurewstwo, żeby człowiek nie mógł dojrzeć przez szybę, w jakim miejscu miasta się znajduję i gdzie ma wysiąść. Wysiadłem najbliżej, gdzie się dało - do domu miałem ponad 2 kilometry na pieszo, a właśnie tego miałem uniknąć, właśnie ten unik obejmował mój jakże prosty plan. Ano, to właśnie życie w całej swej krasie. Śmierdząca kupa obowiązków, przy których wykonaniu człowiek natrafia na całą masę kłopotów i utrudnień. Aż rzygać się chce. Zacząłem w myślach rozmawiać z matką: "Po coś ty mnie urodziła? Przecież ja się tu kurwa męczę!". Po tych słowach standardowo pomyślałem, że nawet nie mogę sobie ponarzekać z czystym sumieniem, bo świadomość istnienia Somalii, Jemenu, Kongo, Sudanu i całej reszty najbiedniejszych państw planety, w których wpieprza się piasek, popijając go moczem odbiera mi to prawo. Muszę chodzić zadowolony, bo mnie nikt nie wyciął genitaliów w imię ludowych wierzeń, a wydęte brzuchy mają tu tylko żarliwi katolicy z pewnym grzechem głównym w dupie. Tyle, że ta świadomość mnie w ogóle nie pociesza, a jedynie załamuje jeszcze bardziej. Oto bowiem życie to jakiś nieudany experyment, pomyłka, świat to miejsce pełne cierpienia i niesprawiedliwości, zaś kultury wszelkich cywilizacji są wyłącznie zlepkiem idiotycznych wierzeń i nonsensów wymyślonych przez debili, utrwalonych przez wieki praktyk jeszcze większych debili. 15 lat temu myślałem, że takie podejście do świata to jakiś efekt uboczny dorastania i że jak wejdę w dorosłość to wszystko zrozumiem, będę jak reszta, będę miał pracę, będę się mądrował i chełpił swą zajebistością, a kupno nowego telewizora da mi poczucie spełnienia. Chyba jeszcze nie dorosłem czy coś, bo z rana myślę tylko o tym grubym sznurze, który leży zwinięty w szopie brata. Na dobranoc telewizja puszcza film o umierającym chłopaku i wtedy jestem zadowolony, bo oto w końcu sytuacja zbliżona do mojej. I w końcu nie ma pierdolonych agentów FBI, CIA, CSI, NCIS, DEA czy NBA wymachujących wiecznie spluwami. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie kretyńskie zakończenie, gdzie główny bohater, nie wierzący dotąd w żadne życie po życiu, nagle w zaświatach łowi ryby ze swoim zmarłym wcześniej ojcem... No po chuj takie cukierkowe wmawianie ludziom, że wszystko będzie dobrze? Szkoda gadać...
powiedzaaaaa, poniedziałek, 27 stycznia 2014
Comments