Kiedyś na studiach pewien profesor chciał nam przybliżyć muzykę poważną. Przyniósł sprzęt, włączył CD, zamyślił się głęboko na dźwięk pierwszych akordów... a my usłyszeliśmy jedynie piriririRiriririririPiririPiririririri... 10 minut napierdalania w klawisze fortepianu jakby kompozytor ganiał po nich jakieś robactwo. Niekończący się lot trzmiela, który leci i leci i leci i mija gałęzie i chyba ktoś go goni i goni i goni, dlatego on leci i leci i leci i leci... Nuda.
Jako że włączywszy dziś koło 9 rano TVP Kulturę, zastałem tam "Amadeusza" M. Formana (coś mi się z A. Holland popierdoliło), którego nie oglądałem już z 10 lat, obejrzałem ów film i obecnie staram się po raz któryś już w życiu przekonać siebie do muzyki poważnej. Z marnym skutkiem, jak zawsze.
Nie wiem jak współczesny człowiek może odnaleźć w tej muzyce coś porywającego. Ja oczywiście doceniam skalę jej trudności, stopień skomplikowania kompozycji każdego 30-minutowego utworu, multum instrumentów użytych przy jego aranżacji i to co wyróżnia ją najbardziej na tle dzisiejszej muzyki, tj. ciągła zmienność rytmu, nastroju, melodii zamiast jednej czy dwóch prostych pętli, na której opiera się każdy współczesny utwór czy to popu czy rocka, hip hopu, reggae czy... Pod tym względem chyba (bo co ja wiem o jazzie) jedynie jazz kontynuuje tendencję do tego typu twórczej wolności. Doceniam i nie czuję.
Zacząłem oczywiście od Mozarta, dotarłem oczywiście do Chopina i jak zwykle nic nie wpadło mi do ucha, nic nie poruszyło, nic nie zapamiętałem. Nie wiem też czego słuchałem, bo nie wiedzieć czemu 200 czy 300 lat temu kompozytorzy mieli mało komercyjny nawyk nazywania swych dzieł skomplikowanymi terminami muzycznymi typu "XL Symfonia g-moll (KV 550)" czy też "As-dur op. 47" (jak na balladę to ma niezbyt fantazyjny tytuł). Czemu wszystkie dzieła nie noszą prostych nazw typu "Etiuda rewolucyjna" albo "Cztery pory roku"?
Tak czy inaczej nie czuję tego i muzykę poważną trawię wyłącznie jako soundtrack do filmu, tj. podczas oglądania przesuwanych obrazków, jako tło potrzebne do odpowiedniego zrozumienia sceny, utrudnienia spaceru po śniegu, do ukazania wrażliwości chorego na AIDS Toma Hanksa albo rozdarcie serca Michaelowi Corleone po stracie Sofii Coppoli. Bez obrazków mogę słuchać tylko kilku nokturnów Chopina oraz jego znane wszem i wobec Preludium e-moll op. 28 nr 4 (tytuł, który i tak zaraz zapomnę).
Na ciekawostkę puszczę legendy francuskiego hip-hopu na samplu z owego preludium... 10 lat temu mi się nawet podobało - dziś nieco nudzi, zwłaszcza bit - mogli się bardziej wysilić, a nie oprzeć całe 4 minuty na jednej pętli:
powiedzaaaaa, sobota, 25 stycznia 2014
Comments