Po szkolnej trylogii, krytykowanej acz oryginalnej "808's $ Heartbreak" i genialnej "My beautiful dark twisted fantasy" Kanye musiał mieć kłopot, bo jak nawinął niegdyś pewien dinozaur: "najgorzej jest się poczuć na szczycie schodów - wtedy już nie pójdziesz do przodu". A Kanye nie dość, że od początku swej kariery miał ego jak stąd do Chicago, to po "My beautiful..." naprawdę stanął na szczycie, wysoko ponad resztą czarnuchów, ponad zwykłym hip hopem. Ze szczytu tylko krok do obwołania siebie Bogiem... czy tam nowym Michałem Aniołem.
"Yeezusa" można podzielić na 2 części. Pierwsza jest mroczną, agresywną i muzycznie ciężką do strawienia zbitką elektronicznych, zimnych dźwięków na granicy kakofonii z jękami cierpiących i krzykami obłąkanych w tle. I to wszystko ułożone w dość męczące, proste, minimalistyczne pętle, będące kompletnym przeciwieństwem twórczych aranżacji z "My beautiful...".
Rozpoczynający płytę "On site" nie dość, że ma podkład zbudowany z dźwięków przypominających odgłosy jednej z gier Nintendo, to wraz z Yeezym krzyczącym "i put my dick in her mooooooouth" brzmi jak objaw jakiejś choroby psychicznej. Kanye powinien dołączać do tego numeru instrukcję obsługi albo numer swojego dillera. I bezzwłocznie zerwać kontakty z Daft Punkiem. Cóż, wg mnie już niektóre bity z "Watch the Throne", płyty wydanej z Jayem dawały przedsmak zmian muzycznego gustu Yeezy'ego - bit do "Otisa" powstał przecież chyba w 2 minuty, bo to raptem jeden akord na początku pętli, stopa oraz denerwujące i nieustanne "Got to try, now now now" Otisa Reddinga. Któż mógł przypuszczać jednak, że na "Yeezusie" Kanye zamieni soulowe sample na dźwięki a la lądowanie UFO albo sonar łodzi podwodnej?
Na szczęście gorzej niż przy "On site" być już nie mogło. "Black Skinhead" jest niezły. Lirycznie jednak Kanye nieco zmarnował temat, bo z czegoś, co mogło być manifestem Murzyństwa heh (tacy czarni skinheadzi) zostały jedynie najzwyklejsze przechwałki i w sumie jedynie w pierwszej zwrotce przedmiotem tych przechwałek jest kolor skóry. Wers o King Kongu jest zajebisty. Poza tym "Czarny skin" ma niezły motyw przewodni, energiczną perkusję, nieco szaleńczych okrzyków Westa i kompletnie chujowy klip - to niestety przypadłość w zasadzie wszystkich teledysków "Yeezusa". Człowiek, który wydał krocie na nakręcenie do "My beautiful..." pełnometrażówki w stylu "Thrillera", tym samym chcąc niejako przejąć schedę po zmarłym "królu popu", nagle kręci kilka tandetnych klipów, które kosztowały go mniej niż okulary od LV. Że co? Że Yeezusowi wolno? W sumie, takie pomysły Kanye miewał już przy wcześniejszej płycie - pamiętacie klip do "Power"?
Ten sam West jawi się w klipie do "I am a god". jednego z najlepszych numerów. Kawałek ten ma mocny, wciągający klimat i... kolejną porcję jęków umęczonych przez Yeezusa. Oto bowiem Kanye nazywa siebie Bogiem, ale takim, który prędzej ześle potop na Nowy York w ramach kary za lenistwo kelnerki z francuskiej restauracji niż miłosiernym pasterzem kochającym swe owieczki. Bliżej mu do Szatana. Kanye to władca niepodzielny od zsyłek do Piekła i telefonicznych rozmów z Jezusem - może wszystko and you can't fuck with him. Dlatego wyprowadź mu Porsche z przeklętego garażu! Dobry, mroczny kawałek z niezłym połączeniem energicznych syntezatorów z długimi akordami wiejącymi tajemnicą skrywaną całe wieki przed zwykłymi śmiertelnikami. Do tego piękna przyśpiewka na końcu. Tylko te jęki wieją szaleństwem... albo Piekłem.
"New Slaves" to kolejny naprawdę dobry numer z niezłym bitem i textem o współczesnych czarnych niewolnikach - niewolnikach materializmu, którymi Kanye gardzi, ale którym również jest, ale jest lepszy od nich, ale... whatever. Jedno pytanie: czy nie lepiej było te trzy kawałki ułożyć w kolejności stwarzającej wrażenie jakiejś całości, wspólnej fabuły? Byłaby to opowieść o potomku niewolników (New Slaves), który powstał, zbuntował się i zamanifestował kolor swej skóry (Black skinhead), aż stał się Bogiem (I am a God). Może przesadzam.
Druga część przywodzi na myśl również krytykowaną w chwili wydania płytę "808s & Heartbreak" - bardziej nastrojowe numery śpiewane auto tunem, traktujące o miłosnych problemach supergwiazdy. Ja osobiście jestem fanem "808...", więc "Blood on the leaves" czy "Guilt trip" do razu mi przypadły do gustu. Zwłaszcza ten drugi jest udany, a wers "Star Wars fur, yeah, I'm rocking Chewbacca" chyba sobie wypiszę na kurtce. W podobnym stylu utrzymany jest również "Hold my liquor". Z łatwością można by go wcisnąć na "808s...".
Dalej następuje "Send it up" - coś jakby nawrót choroby z "On Site" i robienie melodii z dźwięku alarmu... Chyba właśnie taki dźwięk mają alarmy informujące o ucieczce z psychiatryka. Do tego małe naleciałości ragga (pewnie dlatego Kanye często pierdoli na płycie o Jamajce... i że ma jamajskiego fiuta) podobnie jak w "I'm in it" - hardcorowym opisie tego, jakiego sosu Kanye potrzebuje do lizania azjatyckich cipek. Trzy upadki "Yeezusa".
Płytę kończy dymanie Kim Kardashian "na zlewie, po czym Kanye da jej coś do picia". Trudno o głupszy text. Co do bitu to Yeezus również się za bardzo nie wysilił, bo po prostu zajebał całą pętlę z kawałka niejakich Ponderosa Twins Plus Once, nie dorabiając do tego nawet perkusji. I kawałek nie byłby zły, gdyby nie idiotyczny i kompletnie nie współgrający z resztą piosenki przerywnik śpiewany przez drugą legendę refrenów z zachodniego wybrzeża, tj. Charliego Wilsona. Wchodzi ten Charlie ni w pińć ni w dziwińć i wybija człowieka z klimatu. A całość tego przerywnika oparta jest oczywiście na dźwięku, który przewija się chyba przez każdy kawałek "Yeezusa", czyli taki niski elektroniczny bas przypominający buczenie (rubber bass?). Ten dźwięk spaja całą płytę. On, alarmy i szaleńcze okrzyki obłąkanego Boga. Kanye widać uznał tego typu przerywniki za oryginalne, bo pojawiają się one jeszcze w m. in. "On site", gdy ni stąd ni zowąd, spośród muzycznych gwiezdnych wojen rozbrzmiewa nagle gospelowy kawałek grupy Holy Name of Mary Choral Family, a gromadka dzieci śpiewa o tym, że Bóg da im to, czego naprawdę potrzebują.
Reasumując, z "Yeezusa" śmieje się niemal cały muzyczny świat, a Kanye'ya nazywają szaleńcem i błaznem (co jednak nie przeszkadza mu obwołać siebie nowym Michałem Aniołem). Cóż, nie tego się po nim spodziewano, ale nie taki diabeł straszny... choć diabeł na pewno. Płyta wcale nie jest zła, jednak - co uderza w niej najbardziej - jest poniżej oczekiwań lub wręcz w ogóle się z nimi rozmija. Parę numerów jest trudnych acz wciągających, zaś kilka powinno w ogóle nie powstać. Dałbym 6/10. Być może za 10 lat cały hip hop będzie tworzony na podobiznę "Yeezusa". Jeszcze nie wiem czy to dobra nowina, ale w sumie - co by było gdyby Bogiem obwołał się Lil Wayne?
powiedzaaaaa, wtorek, 28 stycznia 2014
Comments