W życiu osobistym bez zmian: brak Boga jakiekogolwiek, brak wiary w cokolwiek, nadziei na cokolwiek, brak sensu czegokolwiek, brak wartości jakichkolwiek; brak autorytetów, idoli, wzorów do naśladowania, itd. Nic, dla czego warto żyć i nic, za co warto umrzeć. Nihilizm pełną gębą, kurwa. Świadomość bezsensu każdego oddechu staram się zagłuszyć pornografią, samogwałtami, żarciem, muzyką, oglądaniem "Ukrytej Prawdy", obrażaniem ludzi i alkoholem w soboty. To wszystko oczywiście w czasie wolnym od pracy, tj. "tego, co robisz, chcąc robić coś innego", tego, co zabija cię systematycznie, dzień po dniu. Codziennie nie mogę wręcz uwierzyć, w to, czego jestem częścią. Budzę się i myślę "no nie, to jest przecież, kurwa, niemożliwe, żebym naprawdę urodził się po to, by przez całe życie wstawać i iść do roboty, codziennie, codziennie, codziennie i codziennie wbrew własnej woli". Od lat żyję z takimi myślami, bezskutecznie czekając na szaleństwo. Byłoby ono jakimś wybawieniem od rzeczywistości. Czasami udaje mi się na sekundę wprawić w stan znany wam z filmów wojennych, gdy obok naszego bohatera wybucha granat i nagle w chwilowym zamroczeniu, w slow motion, dostrzega on, jakby z dystansu, chłodnym, obiektywnym okiem całość sytuacji, w której się znalazł - strzały, wybuchy, krew, krzyk, trupy, urwane nogi. Zupełnie jak ten bohater, rozglądam się na boki i nie mogę pojąć "co tu się, kurwa, dzieje? To nie może być rzeczywistość! To nie może być prawdą, by od milionów lat ludzie rodzili się i po prostu umierali, w kółko, nieustannie i bez żadnego, najmniejszego sensu, jedynie zmieniając warty w życiu, które niczemu nie służy, donikąd nie zmierza". Dostaję gęsiej skórki, otrząsam się i nic się nie zmienia. Ja naprawdę dalej jestem na pierdolonej planecie Ziemi, w samochodzie... w sobie. Wciąż mam ręce, nogi i odbicie w lustrze. To żaden sen, ja i to całe gówno z drzewami włącznie naprawdę istniejemy. Czasem mam nadzieję, że usłyszę pikanie... pik... pik... i nagle ocknę się na jakimś szpitalnym łóżku w zupełnie innym świecie, a to, tu, będzie tylko jakąś marą senną, wytworem mózgu trapionego chorobą, urazem czy coś. Tyle, że to również nie miałoby sensu. Sama świadomość istnienia jest ciężarem nie do zniesienia. Ale spoko, ten obłęd trwa miliony lat i takich, jak ja były tu już również miliony. Po prostu sobie kiedyś zdechnę, jak wszyscy poprzedni. A do tego czasu, nastawmy budzik i do kołchozu...
powiedzaaaaa, poniedziałek, 02 marca 2015
Comments