Wstałem, wziąłem Metocard, Rowatinex, obejrzałem powtórki Na Wspólnej i wziąłem się za robotę - jak to w dzień wolny od pracy. Naprawiłem zlew, wyczyściłem piec, dolałem oleju do auta, odkurzyłem. I czekałem na wieczór. Miałem dziś nie pić, bo tydzień temu się porzygałem, ale jednak muszę, bo...
W roku bodaj 2006, o ile mnie wyliczenia nie mylą, spędziłem 2 miesiące wakacji w Irlandii, ściślej w miejscowości Schull w West Cork. Co tam robiłem, to opowiem kiedy indziej. Dziś piję do czego innego. Otóż bowiem przez całe bite 2 miesiące pobytu w Irlandii, ani razu nie spróbowałem piwnej chluby tegoż narodu, tj. słynnego na cały glob browaru Guinness. Piłem Heinekeny, Bavarie, Lechy nawet (były w Eurosparze), a Guinnessa nigdy. Nawet łyka. Cóż za ignorancja! Dziś nie ma tygodnia, żebym tego nie żałował. Jadę autem w robocie i przez głowę miga mi flesz 80-letniego dziadka sączącego Guinnessa w barze Black Sheep. Cóż, mogę jedynie się spoliczkować albo przytrzasnąć jądra drzwiami. K'woli wyjaśnienia: kilka lat temu nawiązywałem dopiero pierwsze stosunki z piwem. W zasadzie, nie były to nawet stosunki, a bardziej jakieś pocieranki, macanka. Z piw zatem piłem wtedy głównie wspomniane już Heinekeny (bo niezłe) i Bavarię (bo tanie). Z natury jestem stały w uczuciach, toteż innym piwom pod kapsle nie zaglądałem.
Jakieś 2-3 miesiące temu, chcąc urozmaicić swe jałowe życie na pustyni zwanej centralną Polską, postanowiłem skończyć z chlaniem piwa w celu się najebania, że tak powiem, i zgłębić temat dogłębnie, jak samo słowo 'zgłębić' wskazuje. Zacząłem szukać, wąchać i smakować piwa ciemne, poznawać sposoby i składniki ich ważenia, rozróżniać fermentację dolną od górnej, słód karmelowy od monachijskiego (ta, jasne). We wspomnianym okresie ostatnich kilku miesięcy, wypiłem większość piw ciemnych, jakie dane mi było spotkać w Piotrze i Pawle, jedynym w mym "mieście" sklepie, który posiada coś innego prócz Lecha, Żywca, itp. I cały ten czas myślałem o Guinnessie. Otwierając, dajmy na to, Portera Witnickiego, oglądałem filmiki z wycieczki po browarze St. James's Gate w Dublinie; zaś pijąc Kormorana Ciemnego, patrzyłem jak pewien Murzyn z Albuquerque zachwyca się pianą browaru pana Arthura. Dlaczego to robiłem? Bo Guinness to legenda. Bo Guinness to duma Irlandii. Bo w swym logo ma harfę, herb państwa. Bo ma 253 lata. Bo to tajemnica azotu, który wędruje w dół ścianek szklanki, by wypłynąć w górę w jej centrum. Bo to sekret odpowiedniego nalania pinty, tak by klient przez 2 minuty obserwował zmianę barwy piwa z kakaowej w idealnie ciemną. Bo to jedyna tak kremowa i trwała pianka. Wreszcie, bo to historia sprzed kilku lat, gdy mając Guinnessa na wyciągnięcie ręki w każdym pubie dookoła, wolałem zamówić pieprzonego Heinekena, którego wypić można w byle dziurze byle jak. Cóż, mówiłem to już kiedyś - wszystko musi trafić na odpowiedni czas. Dziś nie ma dnia, bym nie pluł sobie w brodę. I dziś jest dzień, gdy teraźniejszość obciągnie przeszłości. Dziś bowiem, wyniosę ze schodów na strych zimną butelkę 0,33 l Guinnessa (Extra Stout), kupioną za 6 zł w PiP ponad tydzień temu. I wypiję ją z, mam nadzieję, wielką przyjemnością. Cheers.
powiedzaaaaa, sobota, 28 stycznia 2012
Comments