Kręcę się w kółko myśląc, co by tu zrobić ze swoim gównianym życiem, bo przecież mam 28 lat i chodzę od kompa do TV, nie mając żadnych kurwa planów ani nawet chęci, by takowe se ułożyć, bo nic nie ma dla mnie znaczenia. Miałem niegdyś ambicje urwane z choinki, ale tak naprawdę to nigdy ich z niej nie urwałem i teraz płacę za to cenę. Jestem jak pianista, któremu prasa zmiażdżyła dłonie. Zastanawiam się więc, co by tu robić, żeby chociaż z zewnątrz wyglądało to zrozumiale czy atrakcyjnie - zacząć się szwendać samotnie po barach, chodzić na dziwki, niszczyć siebie? Cokolwiek coby wyglądało na jakieś korzystanie z życia póki czas, bo wg standardów bankowych za 2 lata już nie będzie mi przysługiwać konto dla młodych. Znaczy się, że za 2 lata będę stary. I czuję się jakby już teraz jedynym możliwym jeszcze osiągnięciem było zdobycie lepszej roboty (taka, którą chciałbym wykonywać jest poza zasięgiem i trudno ją nazwać pracą), więc znowu rzucam jakieś świeże spojrzenie na temat i wmawiam sobie, ze to przecież nie pozycja społeczna i nie zawód świadczą o sukcesie człowieka, co jest ułudą - przynajmniej w kulturze zachodniej. Ale potem patrzę na jakiegoś lekarza i choć wiadome (?), że on też czuje się nięszcześliwy zlecając w kółko RTG w chujowym szpitalu ze 100 milionowym długiem, który już na początku roku nie ma pieniędzy z NFZu (szpital, nie lekarz), to przynajmniej kurwa jest lekarzem, a nie listonoszem. Ba! Ja nawet nie czuję się listonoszem i w każdej chwili mogę odejść, nie żałując niczego (prócz życia, ale kto by się przejmował). Wszystko mam jak Holly Golightly nierozpakowane i gotowe do drogi: nie mam rozsądnego zawodu, dobrej pracy, żony, dzieci, zobowiązań, kredytów... tyle że ja się nigdzie nigdy nie ruszę, bo i nie ma gdzie i po co. Wszędzie indziej będzie jeszcze gorzej i trudniej niż tu, bo będę kompletnie sam. Na babach i własnej rodzinie nigdy mi nie zależało i to się nie zmienia. Całe szczęście, bo gdybym takową rodzinę założył, to już nie byłoby nawet miejsca na tego typu szczeniackie dylematy, tylko zapierdalanie na siebie i innych do końca życia + poprawianie statusu tejże rodziny. Co prawda, dobro rodzinki byłoby dla mnie motywacją i niegasnącym celem, ale ja pierdole taką bezsensowną (bo życie i rozpłód nie mają sensu) motywację i taką rolę w życiu - już wolę spędzić najbliższe 20 lat pijąc samotnie w pokoju obok, aż zdechnę.
Ano, tak właśnie wygląda życie obdarte ze złudzeń i różnego rodzaju przeszkadzajek czy wypełniaczy, stanowiących życiowe cele i ambicje większości z was - puste i gówno warte (tak samo jak wasze, ale wy chociaż wierzycie, że tak nie jest). Bo ja nie chcę zarobić na mieszkanie, a potem na meble do niego i nowy telewizor i tablet i Samsunga i BMW i córkę zrobić, a potem mieć na sukienki dla niej, wycieczki szkolne, kolorowe piórniki, wyjścia do kina, wesele, meble do jej kuchni, itd. Nie zależy mi na tym. Na niczym mi nie zależy. Nie mam celów. A bez celów człowiek gapi się w ścianę i idzie spać. Jak w więzieniu. Żyję do soboty. W sobotę pozwalam sobie na alkohol. Ten dzień wypada dzisiaj, więc excuse me.
powiedzaaaaa, sobota, 13 kwietnia 2013
Comments