Oscary to jakiś żart. Z filmów nominowanych w tym roku do nagrody najlepszego obejrzałem póki co 3 i niniejszym wygłoszę swą opinię. "Irlandczyk" jest nudny. 3 i pół godziny to stanowczo za długo. Po tyle trwają "Spartakus" i "Przeminęło z wiatrem". Gdyby Scorsese skrócił ten film do 2 albo 2,5 godziny to pewnie byłby to niezły film, a tak zwyczajnie się on dłuży, pomijając już fakt, że nie prezentuje nic nowego i niczym nie zaskakuje (może poza odmłodzeniem De Niro o 30 lat, co zresztą wygląda sztucznie). "Pewnego razu... w Hollywood" to chyba najgorszy film Tarantino. Głównie dlatego, że on w ogóle nie jest w stylu Quentina. Gdzie są charakterystyczne dla niego sceny na ostrzu noża, gdy trup wisi w powietrzu, bohaterowie już sięgają po spluwy, ale wydarza się coś, co przeciąga nadejście masakry o 10 minut, w trakcie których wszystkim, włącznie z widzami pot spływa z czoła? Gdzie są błyskotliwe i zabawne dialogi? W nowym, 2,5 godzinnym filmie Quentina uświadczyłem taki bodaj jeden. Pierwsze 30 minut dają widzowi nadzieję, że zostanie on wprowadzony w świat hollywoodzkiej śmietanki końca lat 60-tych z Polańskim na czele, że wkradnie się na imprezę Hugh Hefnera... ale tak się nie dzieje. Dostajemy bowiem historię, która do nikąd nie prowadzi. Mija godzina i wciąż nie ma wyraźnego, głównego wątku tylko zlepek scenek z życia aktora i jego kumpla. Prawdziwie tarantinowskie są jedynie ostatnie 10 minut, których nie będę zdradzał. Za co Brad Pitt dostał Oscara? Za tę podrzędną, zliczając całość, 30-minutową, podrzędną rolę, w której nie było nic do zagrania? Chcieliście dać Pittowi Oscara za rolę drugoplanową, to trzeba było mu ją dać za kreację w "12 małpach" albo "Przekręcie". Za co więc Brad dostał Oscara? Zapewne za to samo, za co Di Caprio w przypadku "Zjawy" - akademia uznała, że "już czas", bo świat zachwyca się chłopem 30 lat, a my go nie doceniamy, to niech ma. Idąc tym tropem wypada czekać na Oscara dla Johnnego Deppa - w końcu od 30 lat gra role warte nagrody, więc chyba "już czas". Dziś z kolei obejrzałem "Parasite". Po obejrzeniu 100 koreańskich seriali znałem połowę obsady, czym się muszę pochwalić. Czy film zasługuje na miano najlepszego filmu? Wątpię, choć na pewno jest o klasę lepszy od w/w. Mnie brakuje w nim... to będzie górnolotne określenie... dotknięcia szerszej palety uczuć. Film nie jest wielowątkowy, w zasadzie wszyscy bohaterowie negatywni (więc trudno lubić w nim kogolwiek), a sama fabuła przez pierwszą godzinę nieco denerwuje, by dopiero w drugiej części nabrać rumieńców, wciągnąć widza, podnieść mu nieco tętno i zszokować przez małe z... Małe, bo przypomniał mi się "Oldboy".
powiedzaaaaa, niedziela, 01 marca 2020r.
Comments