Śmierć w filmach jest zabawna. W filmach śmierć na ogół wygląda tak samo - to cała konwencja. Bohater umiera szybko, ale na tyle wolno, by móc jeszcze chwilę pokonwersować z bliskimi. Trochę połapie oddechów, powie "opiekuj się matką", a potem znieruchomieje i otworzy usta - synek przymknie powieki. Z zegarkiem w ręku to te zgony trwają koło 30 sekund. Komfortowo i elegancko, żeby widz się nie przejął za bardzo. W rzeczywistości śmierć wygląda zupełnie inaczej. Lekarze wykazaliby się tutaj większą wiedzą, ale ja dysponuje jedynie swoimi doświadczeniami, więc... Po pierwsze śmierć poprzedza stan agonii, czyli jakichś kilku godzin/dni w stanie ograniczonej przytomności, bez przyjmowania pokarmów i płynów, z chwilowymi nawrotami świadomości. Taki stan się stopniowo pogarsza, aż człowiek traci oddech. Oddechu nie traci jednak po cichu, a głośno. Ciało walczy o każdy wdech, toteż oddechy są ciężkie, człowiek charczy i dusi się. Aż w końcu brakuje sił na wdech. Płyną sekundy, minuty, a klatka stoi w miejscu. - Umarła - myślą ludzie. I gdy już się biorą za przekręcanie zwłok na boczek, zmarły ożywa! Żyje! - krzyczą zgromadzeni. Zmarły nagle ożywa i owiewa człowieka ostatnim tchem wyrwanym śmierci, niczym psychopatyczni mordercy w ostatnich scenach horrorów, gdy resztkami sił rzucają się ponownie na swoją ofiarę. I po tym oddechu następuje śmierć. Po śmierci zaś, ciało stygnie. Stygnie i sztywnieje. Dzieje się to na tyle szybko, że starszym ludziom trzeba czym prędzej włożyć do buzi sztuczne protezy, a żuchwę szczepić szmatą z górną szczęką, żeby babcia nie straszyła w trumnie rozdziabioną buźką. Można oczywiście zostawić to wszystko profesjonalistom i modlić się, żeby nie cykali sobie zdjęć z naszym nieboszczykiem. Oni wpadną z plastykową trumną, co wygląda jak duży pojemnik na warzywa i wyniosą po cichu zwłoki do karawanu.
Potem są pogrzeby. Tysiące lat, a ludzie (tzn. Polaczki) nie potrafią organizować pogrzebów w bardziej cywilizowany sposób. Zbiera się to bydło w cmentarnej kaplicy, temperatura -10, plastykowe kwiatki straszą z wysokich na metr drucianych stojaków, po środku trumna, wokół niej ludzie, a w końcu sali kolejne nieboszczyki - umówieni za godzinę, jak do fryzjera. Trumna otwarta, żeby każdy miał, o czym gadać na stypie. - Dobrze wyglądał. - Schudł ostatnio? I tak się kurwa stoi nad tą trumną, jak debile. 10, 15, 30, 45 minut stania i gapienia się na zwłoki, jakby nie wiem, ożyć miały czy co... W końcu wchodzi klecha, co to za 30 minut gadania wziął nieopodatkowane 500 zł i niestety "Familiady" przez nas nie obejrzy, czyta coś z tej księgi mądrości zwanej Pismem Świętym, a jego gadanie jest co jakiś czas przerywane jinglami z liturgicznej składanki, puszczanej z magnetofonu w końcu sali. Jak się już nagada, to trumnę można zamknąć. I wtedy się podnosi lament kobiet. Matki, żony i kochanki wyją na całą kaplicę, po kolei "Synku!", "Dzidek!", "Żabciu!". Nie wiem na chuj to się tak drzeć. Co one by chciały gapić się tak w tę trumnę do wiosny? Po płaczu pożegnanie. Bliscy łapią za dłonie splecione na książeczce do bierzmowania (symbol ostatniego kontaktu zmarłego z wiarą) i całują go w martwe, zimne i sztywne czoło, co ma być chyba jakimś widowiskiem: "patrzcie, tak go kocham, że nie brzydzę się całować jego zwłoki". Po bliskich, do trumny podchodzi reszta i przybijają ze zmarłym piątki. Trumna się zamyka. Grabarze skończyli siekać browary, biorą drewno na barki i idą. W trakcie konduktu dewoty śpiewają marsze żałobne. Wszystkie zresztą pieśni kościelne brzmią jak marsze żałobne - tak jakby wiara była za karę. Żałobnicy dochodzą do kopców ziemi i gliny, za nimi dół - jak w kopalni. Ksiądz, trumna w dół na linach, glina wali o trumnę, ziemia, ludzie rzucają garściami, a na koniec grabarze rzucają wieńce na kopiec. Taa... A w USA jest czyściutko, trawniczek, podnośnik, trumna z gracją opada do dołu i po krzyku. Czemu ta Polska zawsze jest taka brudna, surowa, byle jaka i tandetna...
Potem jest stypa. To nie film - krewni z końca Polski nie podchodzą do ciebie w celu złożenia kondolencji, tylko od razu siadają nad rosołem i pyrami, a jak już zeżrą swoje, to posiedzą chwilkę, skoczą do kibla i wracają do domu, bo jutro do roboty. W międzyczasie jakiś 5-letni bachor biega z balonikiem po restauracji i pruje ryja - jak to bachory.
powiedzaaaaa, sobota, 11 sierpnia 2012
Comentários