top of page
powiedzaaaaa

Schull. Epizod irlandzki


Zobowiązałem się kiedyś napisać o swym pobycie w Irlandii, a skoro życie nie daje mi zbyt wielu tematów do zabawy klawiaturą (bardziej nad nią), to "kiedyś" wypadło dzisiaj. Witam w kiedyś...

Do Irlandii pojechałem na chyba 3cim roku studiów, w wakacje. Byli tam już moi bracia, a z nimi kilku kumpli - wszyscy chętnie spierdolili z RP. Brat nagrał mi robotę, ale jak to zawsze u mnie bywa, po przyjeździe na miejsce okazało się, że pracy? - AKURAT NIE MA. Kto mnie trochę czyta, ten wie, o co biega. Pozostało mi zatem znaleźć robotę. Sprawa nie była łatwa, bo choć Schull to mieścina turystyczna, to wielkością odpowiada polskiej wsi i jej zaplecze przemysłowo-gastronomiczne (że tak je ujmę) można było przejść w mniej niż 5 minut. Kilka pubów i restauracji, hotel, bank, 2 supermarkety i parę sklepików z badziewiem. A, i jeszcze fiszernia w porcie. Wystarczyła godzina, by na moje "Hi, I'm looking for a job" nie znaleźć żadnych chętnych. Z pomocą bliźniemu pospieszył brat, dzwoniąc do księdza mieszkającego w mieścinie nieopodal. Father John był miłośnikiem Polaków (tj. żarliwych chrześcijan, heh), toteż chętnie pomagał wszelkim zbłąkanym pyrom mojego pokroju. W pokoju miał Wojtyłę, flagę Polski, mapę i zdjęcia znajomych, którym w przeszłości był pomógł (ho ho, czas zaprzeszły się pojawił). Co prawda, krążyły słuchy, że może być homo, bo jednego z kolegów zapraszał na whiskey z noclegiem... ale na mnie się nie połasił, a wszelkie pogłoski na ten temat są nieprawdziwe. Tak czy inaczej, Father John dał mi zarobić pierwsze Euro. Przez kilka dni plewiłem jego ogródek, za co dał mi za wiele pieniędzy. Bóg zapłać. Wkrótce jednak ogródek się wyplewił, robota skończyła, a ja wróciłem do punktu wyjścia. Do gry doszły wówczas moje nieprzeciętne umiejętności, wykształcenie, wiedza z zakresów rozmaitych oraz najważniejsze - uśmiech, którym zawdzięczam znalezienie pracy na stałe. A tak na serio, to potrzeba było tego, co zawsze w szukaniu roboty, czyli... znajomości. Te posiadał drugi brat i od słowa do słowa, miałem przyjść na rozmowę do fast-foodu na przeciwko restauracji, w której przyszło kucharzyć bratu. Pogodolimy z szefową - Niemką i dostałem robotę. Się zaczęło.

Przez 2 miesiące pobytu w owym miasteczku, poranki spędzałem na trzeźwieniu, zaś południe i wieczory we wspomnianym fast-foodzie, w którym przyszło mi robić za kucharza. Słowo 'kucharz' nie bardzo może pasuje do smażenia hamburgerów, no ale krawiectwem tego nazwać też nie idzie. Oprócz hamburgerów, cheeseburgerów i innych takich, robiliśmy również fryty, kurczaki, ryby i parę innych rzeczy. Trochę tego było, ale w dwa tygi dało radę opanować sposób i kolejność przygotowania każdego żarcia - 'danie' zabrzmiałoby chyba zbyt górnolotnie. Przez 2 miesiące mój obiad składał się z wielgaśnego hamburgera o nazwie "Big Tom" (buła, ketchup, cebula, ser, mięcho, coleslaw, ser i h coś jeszcze) - nie przytyłem ani grama, niestety. Na kuchni pracował ze mną Bill Newman, stary chudy Anglik, z lekka hippie, z długimi siwymi włosami związanymi w kitkę. Zajebisty koleś z zajebistym akcentem. Choć pracował tam z pół roku, wciąż nie wiedział gdzie, co leży. Obsługiwał głównie ryby. W kuchni, jak to w kuchni, obowiązywała zasada kilku sekund, tzn. jeśli coś spadło na ziemię i podniosłeś je w ciągu kilku sekund - można było to wrzucić z powrotem do oleju i podać. Ogólnie jednak, higiena w pracy była przednia i każdy pracował w rękawiczkach, zmienianych co chwila. Dla mnie to całkiem ważne, bo brzydzę się ludzi. Smażenie kończyłem zwykle koło 22-23, wracałem do domu (na drugą stronę ulicy), a tam domownicy polewali już pierwsze kolejki w przerwach meczów granych na Play Station non stop. Ja zrzucałem służbowy fartuch, robiłem 6 serii na klatę, brałem prysznic, coby frytkami nie jebać i szedłem z kumplami pić wódę/piwo do pobliskiego portu, gdzie zbierała się cała lokalna gówniażeria. Do portu, bo - zwlekałem aż do teraz - Schull leży w zatoce u południowych brzegów Irlandii Południowej. Z jednej strony ocean, z drugiej góra Mount Gabriel. A po środku turyści wystający wieczorami z pubów.

Lubiłem to miejsce i tę atmosferę. Wszędzie było blisko. Od miejsca zamieszkania do zatoki, łodzi i kutrów było jakieś 200 metrów, ale już zza bramy rozciągał się widok na ocean. Możliwe, że na dłuższą metę, człowiek popadłby w alkoholizm choćby z nudów, ale z perspektywy czasu stwierdzam, że był to jeden z najlepszych okresów w moim beznadziejnym życiu. Głównie chyba dzięki urokowi miejsca i wspomnianemu alkoholowi, który jest miłością mego życia. Tworzymy, co prawda, nieco toksyczny związek, ale miłość jest przecież najważniejsza. Tak czy inaczej, wkrótce wszystko się skończyło. Nadszedł wrzesień, a ja musiałem wracać do Polski na poprawkę z... nie wiem czego... teorii literatury czy innego gówna. Gubię się w tych poprawkach, bo trochę ich zresztą było. Egzamin zdałem, do Irlandii nie wróciłem, a i reszta wkrótce opuściła zieloną wyspę. Po kilku latach brat ponownie udał się tam za chlebem, ale mieli go już ograniczone ilości, if u know what I mean. U dołu trochę widać:



powiedzaaaaa, niedziela, 15 lipca 2012

2 wyświetlenia0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Widzę szaleństwo

Jedna mieszka na dwóch metrach kwadratowych. Do tego ma 2 metry podwórka, a na tym podwórku miliard garnków, baniek, złomu i psów. I...

Woman, do not publish here

Ja jestem bardzo przewrażliwionym człowiekiem. Chciałbym być wyrozumiały, oglądać reklamy z uśmiechem na ustach i nie wkurwiać się na...

Jak zatłuc szczeniaczki?

Kolegom oszczeniły się ich suki. Psy, znaczy się. Tam, gdzie koledzy żyją, niechcianych psów się nie oddaje do schronisk, tylko zabija....

Comments


bottom of page