Wpadł do mnie wczoraj brat i widząc, jak niczym starszy pan leżę pod kocykiem i wlepiam gały w Karola Okrasę, jak tam karpie w płatkach owsianych panieruje, rzekł do mnie "wstań, życie ci przez palce ucieka". K'woli wyjaśnień - bratu się wydawało, że żyje pełniej, bo kupił sobie starą Jawę i ją teraz na jakiegoś bobbera będzie przerabiał. Ja, choć filozof ze mnie nie lichy i odpowiedź pierwej niżli pytania (dżizys, po jakiemu ja gadam) znałem, pytań kilka przed sobą tak czy inaczej postawiłem, coby się upewnić, że swojego żywota nie marnuje wcale bardziej niż brat swoje. Bo czemuż niby sobotnie remontowanie motocykla miałoby być korzystaniem z życia, a sobotnie chlanie piw do filmików, w których facet za pomocą ruskich szampanów testuje wytrzymałość kondomów marek różnych miałoby być marnowaniem życia? Czy gdybym poszedł śladem jakichś 75% populacji i w sobotni wieczór wybrał się do znajomych, gadać o bzdurach i pić wódkę, to byłoby to korzystanie z życia? A jak siedzę przed kompem, gadam sam ze sobą i piję piwo, to już nie korzystam? Jeśli w wolnej chwili pójdę do kina na, np. "Skyfall", to będę żył pełniej niż gdybym obejrzał w TV po raz dziesiąty "Szklaną pułapkę"? A jeśli wracając z tyry o 18 będę biegł na siłownię czy lekcje języka migowego to będę czerpał z życia więcej niż gdybym po prostu odpoczął leżąc na kanapie?
Stworzono sytuację, w której "korzystanie z życia" czy "czerpanie z życia" pełnymi garściami oznacza natłok zajęć, napięty harmonogram dnia. Że niby jak coś robisz, to żyjesz, a jak leżysz, to umierasz. Siłownia, basen, języki, wspinaczka po jakichś ściankach i obowiązkowo szeroko rozwinięte życie towarzyskie. Tak szeroko, że każdy ma 4 miliony przyjaciół na jakichś portalach dla kretynów i "jest z nimi w stałym kontakcie", dlatego nawet podczas srania rozmawia przez najnowszego Samsunga Galaxy Sraxy, bo przecież kiedyś musi się poumawiać na te siłownie, baseny, lekcje języka, którego nie będzie miał gdzie używać i wizyty u przyjaciół z ciągłym pierdoleniem, jak to bardzo jest zajęty. Zaganiany tryb życia nie oznacza życia pełną piersią.
Korzystaniem z życia (oho, Wyrocznia przemawia) można nazwać robienie tego, na co się ma ochotę. Wiem, brzmi jak mądrość z kalendarza za 2 zł. Kontext: kiedyś Jan Zbigniew Słojewski pisał o biografii pewnego starego erotomana, który - jak twierdził ów zbok - żył pełnią życia, bo włożył rękę pod spódnicę każdej kobity, jaką spotkał. Robił to, co lubił robić - dymał. Zakonnica nie uznałaby tego za pełnię życia, tylko jakieś płycizny duchowe. Mielizny, heh.
Ja chciałbym kupić sobie sex-niewolnicę z Tajlandii i dać jej piwnicę do zamieszkania. Ja uratowałbym ją od biedy, ona mnie od celibatu. Do tego co miesiąc jakaś podróż: Rzym, Hawaje, Islandia, Chiny. No i zero, zero, zero pracy, rzecz jasna. Nie trudno zauważyć, że życie pełnią życia nie jest mi pisane. Spoko, i tak by się znudziło. Co to za frajda latać wiecznie między kroczem tej samej Tajlandki a lotniskiem.
powiedzaaaaa, niedziela, 16 grudnia 2012
Comments