Podjeżdżam z poleconym do Pana Sławomira. Tego, co na wykończeniu jest. Tego, którego będę musiał wkrótce reanimować. A właściwie to nie wiem, czy to on czy jego brat, bo ich nie rozróżniam. Whatever. Pukam, trąbię, kundel ujada, wilki jakieś, wychodzi w końcu. Kufajka, gumiaki, czopa z lisa chyba czy co... Wręczam długopis i kartę doręczeń. "Tu proszę" - standardowo. Facet bierze i pisze. I wtem dostrzegam! Z czubka nosa Pana Sławomira zwisa kropla. Na moje oko to połączenie glików z wodą. A jak na krople, to wyjątkowo duża kropla. Zwisa z czubka nosa. Tuż nad moją bielusią kartą. "Kurwa, zara mu ten glut spadnie na kartę i będę jeździł z takim syfem przez cały dzień" - myślę sobie. Pisze. Drgania przechodzą od opuszków palców, po ramię i bark, aż do samego nosa. Kropla dynda. Tańczy nad przepaścią. Zaraz spadnie. I jak na złość - spośród wszystkich fiutów, którzy zwykli bazgrać parafki, akurat gość z glutem u nosa wykazuje skłonności do pedanterii, tj. podpisuje się czytelnie imieniem i nazwiskiem! I-mię i naz-wis-ko. Kończy. Kropla wciąż walczy. "A więc przewaga gluta nad wodą" - myślę. Skończył, ale do podpisu jeszcze zwrotka na odwrocie listu. Zabieram kartę, list i wydzieram zwrotkę w nadziei, że może właśnie teraz ów kropla spadnie w przepaść. Nic z tego. "Jeszcze tutaj" - oddaję. Facet pisze... I pisze... I pisze... I konczy. I oddaje. Kropla zostaje na miejscu. Nietknięta. I nie wiem jak to skomentować... Cud? A może on tak z tą kroplą od rana łazi?
Ps. Rencista mi umarł. 5 zł mniej.
powiedzaaaaa, środa, 28 grudnia 2011
Comments