Kuzyn zaprosił mnie na libację. Nie zmieniam się. Tyle lat, a ja wciąż wolę walnąć parę piw sam na sam z filmem czy muzyką niż pierdolić o głupotach z ludźmi. Z tych całych "imprez" nic kompletnie nie wynika. Zrozumiałem to wiele lat temu, patrząc z piętra na tłum w jednym z łódzkich klubów. Skaczą, cieszą się albo tylko chcą na takich wyglądać, DJ puszcza co tydzień te same kawałki, a oni usilnie starają się, by przez te kilka godzin życie przypominało to z teledysków, bo są pokoleniem MTV czy VIVY i od małego wciskają im imprezę jako maximum szczęścia. Złudzenie, z którego nic nie ma - poza jakimś moralniakiem, że coś się głupiego powiedziało, zrobiło. Marnowanie czasu. Dobry film zabiera mnie na 2 godziny z Pabianic, w inny świat, potrafi wydobyć ze mnie jakieś głębsze uczucia, zmienić nastrój, wywołać jakąś mini rewolucję wewnętrzną - robi różnicę (z tego tygodnia mogę polecić film "Take this waltz" - kolejny po "Mamucie", "Blue Valentine" i "Moim tygodniu z Marilyn" dobry film z Michelle Williams ["Jezioro Marzeń", a jak], z zeszłego "Oslo, 31 sierpnia"). Podobnie muzyka. Miałem dziś chęć słuchać sobie rnb, płynąć z prędkością 72 bpm przez jedwabne sypialnie, patrzeć jak czarne królowe smażą kurczaki, plotą czarnuchom warkoczyki, itd. Myślałem, że coś może napiszę, bo coś drgnęło i jeden text wyskrobałem, drugi mam zaczęty. Kupiłem GIPy, chłodzą się ładnie na schodach na strych. A tu dzwonią, odrzucają moje "nie" i proszą, wręcz nagabują, jakbym był "queen of the night" # whitney houston. Mnie duma nie pozwoliłaby tak zabiegać o kogoś - pewnie dlatego nie mam dziewczyny. No i co, jadę, choć niezbyt mi się chce. Nastrój mam niezbyt imprezowy, bardziej na poduszkę:
powiedzaaaaa, sobota, 07 marca 2015
Comments