Ta, chyba was posrało. Kuzynka wychodzi za mąż. To oznacza dla mnie tylko jedno - wesele. Z reguły odmawiam, mówiąc szczerze, że "nie pójdę, bo nie lubię wesel". Patrzą się jak na debila, ale koniec końców mam spokój. Tym razem jednak odmówić nie mogę, bo kuzynka jest z tej części rodziny, z którą się trzyma - odmowa byłaby bardzo źle widziana. No ni chuja - muszę iść. A nie znoszę wesel. Są ludzie, którzy wesel nie lubią, ale pójdą, będą na nich pić i tańczyć, po czym zwyczajnie wrócą do domu. Ja taki nie jestem. Ja idę na nie wkurwiony, siedzę na nich wkurwiony i wychodzę z nich... szczęśliwy, że już koniec. Na chuj komu taki gość? Zbędny, ale przyjść trzeba. Jebana kultura. Wieczne działanie wbrew własnej woli...
Wesele to wieś w pigułce - tandeta, disco polo, kolorowe baloniki, papier toaletowy pod sufitem i morze alkoholu w żołądkach wąsatych facetów z ryjami czerwonymi od nadciśnienia. Po pierwsze sprasza się na nie byle kogo, tylko po to, żeby nie było głupio opowiadać znajomym, że na weselu było 30 osób, bo powiedzą "30? Przyjaciół nie macie?". Spraszają zatem jakąś siódmą wodę po kisielu, jakieś ciotki ciotek, kuzynki matek, których w życiu raz na oczy widzieli i... mnie, typa którego widują raz na 2 lata. W ogóle, wydać 20 tysięcy złotych na imprezę, to jasny i klarowny przekaz: NIGDY NIE RÓB DZIECI.
Pójdę oczywiście sam. Żadnych przyszywanych koleżanek nie będę ze sobą prowadzał, bo wówczas musiałbym dotrzymywać takiej towarzystwa, nalewać jej wódkę, prowadzać na parkiet i wywijać z nią te pierdolone oberki, żeby się zaniedbana i opuszczona nie czuła. To już wolę iść sam - jeden przymus mniej. Minus tego taki, że cała rodzina patrzy na ciebie, jak na geja, psychopatę bądź nieudacznika, co "sobie dziewczyny znaleźć nie potrafi". Ludziom żal "samotnych", toteż podsuwają ci potem swoje partnerki do tańca, a ty musisz je zbywać, mówiąc po chujkroć "nie, dzięki". Czy tak trudno zrozumieć, że nie bawią mnie te chujowe tańce za rączki jak sprzed pół wieku? Niech sobie ojcowie i babki tańczą do tego gówna - w końcu to dla nich para młoda dobrała taki staroświecki i discopolowy repertuar. Przecież ja kurwa nie chodziłem na dancingi, tylko na melanże do klubu i nie robiłem tam piruetów z partnerką w tańcu za rączki, tylko ocierałem się swym kroczem o jej tyłek - takie tańce. Najgorsze jednak co może być w tych całych weselnych tańcach, to taniec z własną matką... Ja pierdolę, horror jakiś. Czy tylko ja czuję się zażenowany tańcząc z własną matką? Kiedy młodzież zacznie robić wesela dla siebie, a nie dla rodziców?
I znowu wejdę na salę, podadzą tego gównianego szampana, po którym zawsze robię się senny, odśpiewają 100 lat, a panna młoda mało co się nie posra ze szczęścia, bo oto dziś jest dzień spełnienia jej marzeń, tzn. jest w centrum zainteresowania wszystkich, wszyscy na nią patrzą i ma na sobie jednorazową kieckę za 3 tysiące zł. No kurwa, brawo. W ramach kary za rozrzutność nawet z tobą nie zatańczę. Później podadzą rosół i schabowego, poleją wódki, przechylę i... pójdę zwymiotować. Nie wiem co jest grane, ale na weselach cofa mi się już po pierwszych kieliszkach. To chyba ogólna reakcja na tę gównianą atmosferę. Siedzę potem wkurwiony i ani nie tańczę ani nie piję, tylko wymykam się co chwila gdzieś na dwór i gadam z pijanymi debilami, którzy w kółko wołają mnie "na jednego", po czym widzę ich jak razem z resztą hołoty lecą przez salę wężykiem, trzymając ciocię przed sobą za boczki. WĘŻYKIEM, KURWA! Jak w jakimś przedszkolu. I wszyscy uśmiani z tego po pachy. No co za świetna zabawa! Kurwa, siedzę, widzę i oczom nie wierzę - no setka dorosłych osób udaje przede mną ciuchcię, kurwa. Więc wychodzę i gdyby nie fakt, że to kompletne zadupie wsiadłbym w tramwaj i pojechał do domu na 2 godziny, po czym wrócił, jak gdybym tylko w kiblu był, kloca stawiał. Ale nie mogę. Jestem ja i parę metrów jakiegoś niby parku z dwoma drzewami, między którymi łażę - co ja gadam - przechadzam się niczym jakiś Mickiewicz dumający. A ja wcale nie dumam - ja morduję czas, krawat poprawiam, żeby nie łazić z nim krzywo jak reszta.
I tak mija godzina, dwie, trzy, pięć... 12 godzin! Ileż można pić i tańczyć? Ile może trwać ta chora libacja? Mój błąd. Nie "ile może" tylko "ile musi". Wesele zakończone przed piątą będzie obgadane przez kochających gości jako drętwe, także aż do 5 rano teściowa pana młodego będzie nakłaniać gości do zabawy. "Czemu się nie bawisz? Zapraszam na parkiet". O nie, tym razem będzie inaczej - przyjadę na wesele po paru piwach, doprawię się wódą, po czym już o 20 usnę najebany w czyimś samochodzie. Taki mam plan.
Kiedy nadejdzie wreszcie zmiana pokoleniowa, zmiana obyczajów? Czy naprawdę w twoich weselnych marzeniach słyszałaś "Majteczki w kropeczki"? Nie odpowiadaj.
powiedzaaaaa, piątek, 07 września 2012
Hozzászólások